stat4u


Byłem więźniem KL Warschau

Rozmowa z prof. Janem Moor-Jankowskim z USA, wybitnym naukowcem w dziedzinie medycyny, więźniem niemieckich obozów koncentracyjnych, pracownikiem wywiadu Polskiego Państwa Podziemnego


W Pańskim artykule "Polski holokaust" ("Nasz Dziennik", 31.07 - 1.08.2004) przeczytałem, że Pan Profesor był więźniem Konzentrationslager Warschau. Proszę opowiedzieć, w jakich okolicznościach to nastąpiło.

- W końcu 1942 r., a może na początku 1943 r., mieszkałem na Grochowie. Pewnej nocy do mieszkania przyszli niemieccy żandarmi, którzy nosili na piersi stalowe półksiężyce. Zabrali mnie. Pozwolili mi się ubrać i wziąć płaszcz. Na posterunku zaczęli mnie bić, pytając się, za co mnie zaaresztowali. To pytanie powtarzało się cały czas. Spędziłem tam noc, a potem zawieźli mnie do dużego budynku przypominającego szkołę. Cały był otoczony murem i strzeżony przez SS. Była tam suterena, w której mnie trzymali. To było bardzo duże pomieszczenie, chyba pod całym gmachem. Jak mnie tam umieścili, w środku było tylko kilka osób. Przez cały dzień sprowadzali nowych, młodych i starych, wyłącznie mężczyzn. Często mnie przesłuchiwano, strasznie bito. Odniesione wówczas obrażenia dokuczają mi do dzisiaj. Ale na miejscu, o dziwo, był szpital na dwa łóżka. Był tam żydowski doktor, który mi w nocy zszył te rany. Nie rozumiałem, co to było za miejsce, dopóki nie przeczytałem książki pani sędzi Marii Trzcińskiej "Obóz zagłady w centrum Warszawy".

A to był Koncentrationslager Warschau - obóz koncentracyjny, którego istnienie najpierw ukrywali Niemcy, potem komuniści, a dziś jeszcze np. niektórzy historycy.
- Niedawno ukazał się w jednej z gazet artykuł, w którym prof. Władysław Bartoszewski stanowczo stwierdził, że KL Warschau nie było. Jaki jest sens takich twierdzeń - nie wiem. Ale wiem, że ja tam siedziałem, że przywożono tam ludzi z łapanek i w niedługim czasie wywożono ich stamtąd. Mówi się teraz, że ludzi z łapanek Niemcy wywozili do getta, tam rozstrzeliwali i palili, a to przecież nie jest takie łatwe. Żeby ludzi wyładować z tych bud, trzeba było mieć ogrodzony teren, żeby spalić, trzeba było mieć odpowiednie miejsce, paliwo, personel. Dopiero sędzia Trzcińska napisała o tunelu na Woli, w którym umieszczono komory gazowe i krematoria, gdzie potem palono zagazowane trupy. Z jej książki wiem, że nie jestem jedyny, że jest wielu ludzi, którzy zaświadczyli, gdzie siedzieli i co widzieli. Ja także składam swoje zeznania u notariusza, a mam sygnały od swoich przyjaciół, że zrobią to samo.

Jak długo był Pan więziony w KL Warschau?
- Pewnego dnia już miałem wrażenie, że chcą mnie wypuścić. Usiadłem pod murem w suterenie i zacząłem pisać gryps do rodziny. Niestety, z góry zobaczył to pilnujący nas Niemiec i zabrał mi tę karteczkę. Mocno mnie pobili i wysłali na Pawiak. Odebrano mi płaszcz. Wsadzono mnie do celi dwuosobowej, w której było 27 osób. Żeby spać, leżeliśmy tak, że klatkę piersiową miało się na plecach sąsiada. Trudno było nawet oddychać. W dzień siedzieliśmy wszyscy z podciągniętymi kolanami, między nami była długa ścieżka może na 2 lub 3 metry i po kolei się nią chodziło, żeby rozruszać trochę mięśnie. Dostawaliśmy bardzo mało pożywienia, praktycznie tylko zupę brukwiową, maleńki kawałek chleba i kawę, chyba z żołędzi. Na szczęście była Rada Główna Opiekuńcza, która coś tam dostarczała do jedzenia. To była instytucja, która uratowała bardzo wielu ludzi. W czasie II wojny światowej została reaktywowana, a działała wcześniej już w czasie I wojny światowej w Królestwie Polskim. Jej prezesem był hrabia Ronikier, którego herb rodowy zdobi godło miasta Rostock. Niemcy go szanowali, bo uważali za swojego rodaka. A on był Polakiem.

Pewnie jednak nawet pomoc Rady nie wystarczała do tego, by warunki żywieniowe nazwać choćby minimalnymi.
- Pożywienie było oczywiście i tak bardzo ubogie. A jeśli organizm nie dostaje wystarczającej ilości białka pochodzenia zwierzęcego, występują niedobory protein, co prowadzi do opuchnięć. Potem robią się otwarte wrzody na skórze, przez które wycieka osocze. Jeszcze 20 lat temu miałem blizny po takich właśnie wrzodach.
Mam z tej celi na Pawiaku takie wspomnienie. Na samej górze było mało okienko, a w nim gałązka. Przez ten czas, jak tam siedziałem, mogłem obserwować, jak ona puszcza pąki, potem listki... Pamiętam też, że ze dwa razy w nocy przyszli Niemcy i chodząc po nas, wzięli dwóch ludzi i powiesili ich na kracie w celi. Widzieliśmy potem, jak konali. Jednym z nich był adwokat, który podczas pobytu w celi stracił zmysły, był tak strasznie pobity. Przypominam sobie też dobrze, jak pewnego dnia usłyszeliśmy strzały. Myśleliśmy, że to wreszcie alianci zrzucili desant, żeby oswobodzić Pawiak.

A to nie byli alianci, tylko powstanie w getcie warszawskim. Wiosna 1943 roku...
- Tak, ale my o tym nie wiedzieliśmy. Strzelanina trwała kilkanaście dni. Wtedy przyszli po nas Niemcy. Przedtem też przychodzili i jak zabierali ludzi, wiadomo było, że wywożą ich do Oświęcimia. Wzięli mnie i zaprowadzili do pomieszczenia, gdzie wydano mi mój płaszcz. W kieszeni miałem złożony kapelusz, takie ładne borsalino. Wyprowadzili nas na zewnątrz, z przodu i z tyłu było po kilku żołnierzy. Szliśmy pod murem Pawiaka. Zwróciłem uwagę, że po drugiej stronie cała ulica jest wypalona. W pewnym momencie poszła salwa z pistoletu maszynowego i Niemcy padli na ziemię. Zaczęli strzelać na wszystkie strony. A ja się nie zastanawiałem, tylko skoczyłem dwoma susami przez ulicę do wypalonego wielkiego okna, chyba sklepu. Uciekłem dalej, w głąb budynku. Strasznie było tam gorąco, bo to wszystko musiało niedawno się palić. Nie wiedziałem, co dalej robić. Wiedziałem, że jestem na terenie getta, ale nie wiedziałem, co robili ci "desantowcy", czy mur wokół getta jest strzeżony. Czekałem więc, co się wydarzy. I nagle słyszę, że maszerują ludzie i śpiewają "Jeszcze Polska nie zginęła". Jak zaczęli się zbliżać, wyjrzałem - to byli mężczyźni w sile wieku, ale ubrani w jakieś nadpalone łachmany. Myślałem, że to byli "desantowcy", więc gdy przechodzili koło mnie, wyskoczyłem i wszedłem do ich szeregu. Chwilę później zaczęli śpiewać jakąś inną pieśń, której nie rozumiałem, ale wydawało mi się, że to było po hebrajsku. Okazało się, że to byli ostatni bojownicy getta, których złapali Niemcy. Dopiero później zobaczyłem, że z przodu i z tyłu konwojowali ich gestapowcy. Co ciekawe, Władysław Szpilman w swoich pamiętnikach, a za nim Roman Polański w filmie "Pianista" opisują, że oni śpiewali "Hej, chłopcy wraz". A ja pamiętam, że śpiewali polski hymn... Nie było nienawiści Żydów do Polaków, była nienawiść do Niemców. Nie było tej nienawiści, z którą po latach spotkałem się u amerykańskich Żydów.

Zapomina się jakby o tym, że w czasie gdy w USA żyli bogaci Żydzi, którzy nie pomagali swoim braciom, w Polsce setki tysięcy żydowskich rodzin było ukrywanych przez Polaków.
- Jak już mówiłem wcześniej, sam byłem jednym z takich ludzi. Ale przecież nie robiłem tego dla jakichś nagród, dla medalu "Sprawiedliwy wśród Narodów Świata". To było całkowicie naturalne, że trzeba sobie pomagać. A warto również wspomnieć, że Polska była jedynym krajem na świecie, gdzie za ukrywanie Żyda groziła kara śmierci. Ba, był nią karany w razie wpadki nie tylko ten, który ukrywał, i jego rodzina, ale i jego sąsiedzi, całe kamienice czy wsie. Niemcy stosowali w takich przypadkach odpowiedzialność zbiorową. A jednak tylu Żydów udało się w Polsce ocalić. Wielu z tych, którzy narażali dla nich swoje życie, nie usłyszało za to nigdy nawet słowa "dziękuję".

Pan, włączając się w szereg powstańców żydowskich, mimowolnie stał się jednym z nich. A przecież wiadomo, że czekała ich pewna śmierć...
- Gdy doszliśmy na Umschlagplatz, ustawiono nas pod murem z rękami do góry i od prawej strony zaczęto strzelać do stojących z pistoletów maszynowych. Pamiętam, że jakoś - choć nie wolno było się ruszać - przeżegnałem się i po chwili zorientowałem się, że przestali strzelać. Tak sobie myślę, że to musiał Pan Bóg zdziałać jakiś cud. I zostawili nas na tym placu. Już drugiego dnia nie miałem sił, żeby wstać, bo nie dano nam nawet wody. Nie piłem wówczas od 3 dni. Ale i stamtąd pamiętam przerażające obrazy. Obok tego placu był duży budynek, chyba szkoła. Przed ten budynek esesmani sprowadzili grupę młodych chasydów, z pejsami, ubranych tylko w bieliznę, z takimi zwisającymi tasiemkami, chyba rytualnymi. Byli bardzo wychudzeni, mieli od 13 do może 20 lat. Niemcy kazali im tańczyć bez muzyki. Oni tańczyli, a jak któryś upadł, to go bili. Jak nie wstawał, jeden z esesmanów go zabijał. Strasznie to tych Niemców cieszyło, śmiali się. Zastrzelili ich wszystkich, ostatniego też, mimo że nie upadł, tylko do końca tańczył.
Jak długo siedział Pan na Umschlagplatz?
- Następnego dnia wpędzili nas do takiego pomieszczenia, gdzie było dużo więźniów. W jednym kącie siedziały kobiety z dziećmi. Gdzieś miały pochowane jedzenie dla tych dzieci i karmiły je. A po przeciwnej stronie siedzieli młodzi mężczyźni, widać było, że są dobrze odżywieni. Paru z nich miało czapki policji żydowskiej. I nagle rzucili się na te kobiety, zabrali im to, co one miały dla dzieci, i z miejsca pożarli. Ja byłem tak słaby, że nie mogłem nic zrobić. To było coś strasznego. Muszę dodać, że wśród tych wszystkich ludzi byłem jedyny bez opaski żydowskiej na ramieniu. Następnego dnia Niemcy przywieźli wodę i udało się trochę jej wypić. A potem zabrali nas z powrotem na Umschlagplatz. Tam stało kilku Żydów, którzy na drągach mieli plakaty z ogłoszeniami. Na jednym było napisane "ślusarze", na innym "cieśle", jeszcze gdzie indziej "krawcy". Pomyślałem sobie, że używają tej starej metody, gdy mówią, że ludzi wywożą do pracy, a nie do komory gazowej. Jeden z nich stał pod plakatem z napisem "Aufreaumungsarbeiten", co znaczy "czyszczenie". Stanąłem obok niego. Ta grupa spędziła noc w jakichś barakach. Okazało się, że rzeczywiście nas nigdzie nie wywieźli. Następnego dnia zaprowadzili nas do pracy przy czyszczeniu spalonego pociągu ze słomą czy sianem na rampie. Wiedziałem, że muszę uciec, bo jak się skończy ta praca, to nas zabiją.

Miał Pan jakiś plan ucieczki? Pewnie byliście mocno pilnowani.
- Pilnował nas stary Niemiec. Powiedziałem mu, że chcę iść do ubikacji. Zaprowadził mnie do drewnianego wychodka. Wszedłem tam i od razu wybiłem deskę w tylnej ścianie. Zacząłem uciekać, pamiętam, że pod bardzo silny, przeciwny wiatr. Musiałem przeskakiwać szyny. Zdałem sobie sprawę, że nie mam siły uciec, i wróciłem przez otwór powstały po wybitej desce. Zabrali nas tam następnego dnia. Wiedziałem, że to ostatni dzień, ostatnia szansa, by coś zmienić. Zawsze nosiłem płaszcz, podszewką na zewnątrz, żeby go nie niszczyć. Odwróciłem go, założyłem kapelusz i zacząłem się wspinać po ścianie tego wąwozu, nad tory. Jakimś cudem czułem, że jestem niewidoczny. Czułem opiekę swojej zmarłej matki. Na górze stali jacyś gapie, ale uratowało mnie chyba to, że nie miałem opaski, jaką nosili Żydzi. Przypadkowo niedaleko na przystanku stał tramwaj. Był bardzo zatłoczony, ludzie byli uwieszeni na zewnątrz jak winogrona. Podszedłem do tego tramwaju, a ponieważ jestem bardzo wysoki, udało mi się chwycić za poręcze nad głowami ludzi i stanąć czubkiem buta na stopniu. Ale gdy ruszył z szarpnięciem, nie utrzymałem się, bo byłem słaby, i spadłem na ziemię. Przypomniałem sobie, że niedaleko mieszka ktoś znajomy. No i tak się uratowałem. W parę dni potem poszedłem do kuzyna, który był lekarzem, bo co kilkaset metrów mdlałem i strasznie mi serce waliło. Zbadał mnie i powiedział: "Janku, nie rozumiem, że ty jeszcze żyjesz".

Dziękuję za rozmowę.
Mikołaj Wójcik
artykuł ukazał się w Nasz Dziennik 29-09-2004






Do góry | Strona główna











 
KL Warschau  |        © 2007 by Stskladak